Zelazny Roger - Znak Chaosu - Rozdział 07

      Powiesiłem płaszcz na Jasrze, a pas z mieczem na filarze łóżka. Wyczyściłem buty, umyłem ręce i twarz, wyszukałem ozdobną koszulę barwy kości słoniowej - marszczoną, z żabotem i brokatami. Włożyłem ją do szarych spodni. Potem odkurzyłem ciemnofioletowy żakiet. Kiedyś rzuciłem na niego czar, żeby właściciel wydawał się odrobinę bardziej czarujący, dowcipny i budzący zaufanie niż w rzeczywistości. Uznałem, że to dobra okazja, by go wykorzystać.
      Szczotkowałem włosy, kiedy usłyszałem pukanie.
      - Chwileczkę! - krzyknąłem.
      Skończyłem. Byłem gotów do wyjścia i pewnie już spóźniony. Odsunąłem rygiel i otworzyłem drzwi.
      Na progu stał Bill Roth, cały w brązach i czerwieniach. Wyglądał jak podstarzały kondotier.
      - Bill! - uścisnąłem mu dłoń, rękę i ramię, i wprowadziłem do środka. - Miło cię widzieć. Właśnie wróciłem. Miałem mnóstwo kłopotów, a niedługo wyruszam szukać kolejnych. Nie wiedziałem, czy jesteś w pałacu. Chciałem cię poszukać, jak tylko sprawy trochę się ułożą.
      Uśmiechnął się i lekko trzepnął mnie w ramię.
      - Będę na kolacji - oznajmił. - Martin mówił, że też się wybierasz. Ale pomyślałem, że lepiej zajrzę i przejdę się z tobą. Tam będą ci ludzie z Begmy.
      - Rozumiem. Masz jakieś wieści?
      - Tak. Wiesz coś o Luke'u?
      - Przed chwilą z nim rozmawiałem. Twierdzi, że odwołał wendetę.
      - Jest szansa, że spróbuje się usprawiedliwić na tym przesłuchaniu, o które pytałeś?
      - Z tego, co mówił raczej nie.
      - Szkoda. Przeprowadziłem pewne badania. Są mocne precedensy dla obrony w sprawach wendety. Na przykład twój wuj Osric mścił się na całym rodzie Karm z powodu śmierci krewnego ze strony matki. W tym czasie Oberona łączyły z Karm bardzo przyjazne stosunki, a Osric zabił trzech z nich. Oberon uniewinnił go na przesłuchaniu. Swoją decyzję oparł na wcześniejszych sprawach. Posunął się nawet dalej: sformułował rodzaj ogólnej zasady...
      - Oberon wysłał go także na front w wyjątkowo paskudnej wojnie - wtrąciłem. - Osric już z niej nie wrócił.
      - O tym nie wiedziałem - zdziwił się Bili. - Ale z sądu wyszedł czysty.
      - Muszę wspomnieć o tym Luke'owi.
      - Którą część? - zapytał.
      - Obie - odpowiedziałem.
      - Ale nie o tym przede wszystkim chciałem z tobą porozmawiać - oznajmił. - Coś się dzieje w wojskowym skrzydle.
      - O czym ty mówisz?
      - Łatwiej będzie ci pokazać - odparł. - To zajmie tylko chwilę.
      - Dobrze. Chodźmy. - Wyszedłem za nim na korytarz.
      Prowadził do tylnych schodów i tam zboczył w lewo. Minęliśmy kuchnię i weszliśmy w następny korytarz, który skręcał na tyły pałacu. Z przodu dobiegały głośne huki. Spojrzałem na Billa, a on skinął głową.
      - To właśnie usłyszałem wcześniej - wyjaśnił. - Kiedy przechodziłem niedaleko. Dlatego zabrałem cię tu na przechadzkę. Wszystko mnie tutaj interesuje.
      Przytaknąłem. Rozumiałem to uczucie. Zwłaszcza że wiedziałem, iż hałas dobiega z głównej zbrojowni.
      Benedykt stał na środku i przez lufę karabinu oglądał swój paznokieć. Natychmiast podniósł głowę i spojrzeliśmy sobie w oczy. Tuzin mężczyzn krzątał się dookoła; przenosili broń, czyścili broń, ustawiali broń.
      - Myślałem, że jesteś w Kashfie - powiedziałem.
      - Byłem.
      Dałem mu czas, by kontynuuował, ale nic z tego. Benedykt nigdy nie był szczególnie wylewny.
      - Wygląda na to, że szykujesz się na coś blisko domu - zauważyłem. Wiedziałem, że proch strzelniczy jest tu bezużyteczny, a specjalna amunicja działa tylko w Amberze i niektórych przyległych królestwach.
      - Ostrożność nigdy nie zawadzi - odparł.
      - Czy zechciałbyś wytłumaczyć to dokładniej?
      - Nie teraz - mruknął.
      Odpowiedź była dwa razy dłuższa, niż się spodziewałem, i dawała nadzieję na przyszłe wyjaśnienia.
      - Powinniśmy się okopywać? - zapytałem. - Fortyfikować miasto? Zbroić się? Zbierać...
      - Nie będzie potrzeby - odparł. - Po prostu zajmujcie się swoimi sprawami.
      - Ale...
      Odwrócił się. Odniosłem wrażenie, że rozmowa dobiegła końca. Zyskałem pewność, gdy zignorował moje kolejne pytania. Wzruszyłem ramionami.
      - Chodźmy jeść - poradziłem Billowi.
      - Domyślasz się, co to znaczy? - zapytał, kiedy znów szliśmy korytarzem.
      - Dalt jest w okolicy - odparłem.
      - Benedykt był z Randomem w Kashfie. Może tam Dalt sprawia kłopoty.
      - Mam przeczucie, że jest gdzieś bliżej.
      - Gdyby Dalt planował schwytanie Randoma...
      - Niemożliwe. - Na samą myśl dreszcz przebiegł mi po plecach. - Random może przeatutować się tutaj, kiedy tylko zechce. Nie. Spytałem o obronę Amberu, a Benedykt powiedział, że do tego nie dojdzie. Odniosłem wrażenie, że mówi o czymś bliskim. O czymś, nad czym potrafi zapanować.
      - Rozumiem - zgodził się. - Ale potem dodał, że nie musimy się fortyfikować.
      - Jeśli Benedykt uważa, że nie musimy, to znaczy, że nie musimy.
      - Tańczyć i pić szampana, kiedy grzmią działa?
      - Jeżeli Benedykt twierdzi, że można...
      - Naprawdę mu ufacie. Co byście zrobili bez niego?
      - Bylibyśmy bardziej nerwowi. Pokręcił głową.
      - Wybacz - mruknął. - Ale nie przywykłem do znajomości z legendami.
      - Nie wierzysz mi?
      - Nie powinienem, ale wierzę. W tym cały problem. - Umilkł. Minęliśmy zakręt i skierowaliśmy się do schodów. - Tak samo to wyglądało, kiedy rozmawiałem z twoim ojcem.
      - Bill - zacząłem, kiedy weszliśmy na schody. - Znałeś tatę, zanim odzyskał pamięć, kiedy był jeszcze zwyczajnym Carlem Coreyem. Czy przypominasz sobie z tamtego okresu jego życia coś, co mogłoby wyjaśnić, gdzie jest teraz?
      Zatrzymał się na moment.
      - A wiesz, Merle, nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Często myślałem, czy jako Corey nie zaangażował się w jakąś sprawę, którą czuł się w obowiązku dokończyć, kiedy załatwił już wszystko tutaj. Ale był wyjątkowo tajemniczym człowiekiem, nawet w tamtym wcieleniu. I pełnym sprzeczności. Wiele razy zaciągał się do różnych armii, co wydaje się dość logiczne. Ale czasem komponował muzykę, co przeczy wizerunkowi twardego faceta.
      - Żył bardzo długo. Wiele się nauczył, wiele doświadczył.
      - Istotnie. Dlatego trudno zgadnąć, w co mógł się zaangażować. Raz czy dwa, po kilku drinkach, wspominał ludzi sztuki i nauki... nigdy bym się nie domyślił, że może ich znać. Nigdy nie był zwyczajnym Carlem Coreyem. Kiedy go znałem, jego wspomnienia obejmowały kilka stuleci historii. Taki człowiek ma zbyt złożoną osobowość, by był przewidywalny. Po prostu nie wiem, do czego mógłby wracać... o ile wrócił.
      Szliśmy schodami w górę. Dlaczego miałem wrażenie, że Bill nie mówi mi wszystkiego?
      W pobliżu jadalni usłyszałem dźwięki muzyki. Llewella obrzuciła mnie gniewnym wzrokiem. Potrawy czekały na stoliku pod ścianą i nikt jeszcze nie zajął miejsca. Goście stali z drinkami w rękach i rozmawiali. Większość spojrzała na nas, gdy stanęliśmy w progu. Trzech muzyków przygrywało po prawej stronie. Zastawiony stół czekał po lewej, niedaleko wielkiego okna w południowej ścianie. Roztaczał się stamtąd wspaniały widok na miasto. Wciąż prószył śnieg, dodając krajobrazowi widmowego blasku.
      Llewella podeszła szybko.
      - Wszyscy na was czekają - szepnęła. - Gdzie dziewczyna?
      - Coral?
      - A któż by inny?
      - Nie jestem pewien, dokąd poszła - wyjaśniłem. - Rozstaliśmy się parę godzin temu.
      - Ale przyjdzie czy nie?
      - Nie jestem pewien.
      - Nie możemy już dłużej czekać - stwierdziła. - A teraz cały rozkład miejsc diabli wzięli. Coś ty zrobił? Tak ją wymęczyłeś?
      - Llewello...
      Mruknęła coś w syczącym dialekcie Remby. Może i lepiej, że nie zrozumiałem. Odwróciła się i odeszła do Vialle.
      - Będziesz miał masę kłopotów, chłopcze - zauważył Bili. - Zajrzyjmy do baru, póki nie ustali, jak rozsadzić gości.
      Ale lokaj podchodził już z drinkami na tacy.
      - Klejnot Bayle'a - zauważył Bili częstując się. Pociągnąłem łyk. Miał rację, co podniosło mnie na duchu.
      - Nie znam tych wszystkich ludzi - mruknął. - Kim jest ten mężczyzna z czerwoną wstęgą, obok Vialle?
      - To Orkuz, pierwszy minister Begmy - wyjaśniłem. - A ta atrakcyjna młoda dama w czerwono-żółtej sukni, która rozmawia z Martinem, to jego córka Nayda. Coral, za którą właśnie oberwałem, jest jej siostrą.
      - Aha. A ta tęga blondynka, która robi słodkie oczy do Gerarda?
      - Nie wiem. Nie znam też tej pary na prawo od Orkuza.
      Podeszliśmy wolno do towarzystwa. Gerard, czując się chyba trochę nieswojo w strojnym kostiumie, przedstawił nas damie, z którą rozmawiał. Nazywała się Dretha Gannell i była asystentką ambasadora Begmy. Ambasadorem okazała się wysoka kobieta stojąca obok Okruza. Nazywała się, o ile zrozumiałem, Ferla Quist.
      Mężczyzna przy niej był sekretarzem o imieniu brzmiącym jak Cade. Kiedy patrzeliśmy w ich stronę, Gerard spróbował się wymknąć i zostawić nas samych z Drethą. Zdążyła złapać go za rękaw i spytała o flotę. Uśmiechnąłem się, skinąłem im głową i odszedłem. Bill ruszył za mną.
      - Boże wielki! Martin się zmienił! - zawołał nagle. - Wygląda jak jednoosobowy rockowy wideoklip. Ledwie go poznałem. W zeszłym tygodniu...
      - Dla niego minął ponad rok - odparłem. - Wyjechał, żeby się odnaleźć na jakiejś ulicznej scenie.
      - Ciekawe, czy mu się udało.
      - Nie miałem okazji zapytać - odpowiedziałem. Przyszła mi do głowy niezwykła myśl. Odsunąłem ją.
      Muzyka ucichła nagle. Llewella odchrząknęła i wskazała Hendona, który odczytał nowy rozkład miejsc. Ja miałem siedzieć u stóp stołu. Później dowiedziałem się, że po lewej stronie miała usiąść Coral, a po prawej Cade. Dowiedziałem się też, że w ostatniej chwili Llewella próbowała ściągnąć Florę, by zajęła miejsce Coral, ale Flora nie odpowiadała na wezwania.
      W tej sytuacji Vialle zasiadła u szczytu, mając po prawej ręce Llewellę, a po lewej Orkuza. Gerard, Drethą i Bill poniżej Llewelli, Ferla, Martin, Cade i Nayda za Orkuzem. Odprowadziłem Naydę i usadziłem ją po mojej prawej stronie. Bill zajął miejsce po lewej.
      - Ależ zamieszanie - mruknął.
      Przytaknąłem, po czym przedstawiłem go Naydzie jako doradcę rodu Amber. Wywarło to na niej właściwe wrażenie; spytała o jego pracę. Oczarował ją opowieścią, jak to kiedyś w sporze o nieruchomość reprezentował interesy psa. Historia była zabawna, chociaż nie miała żadnego związku z Amberem. Nayda śmiała się, a wraz z nią Cade, który również słuchał.
      Podano pierwsze danie, a muzycy zaczęli grać cicho.
      Zmniejszyło to zasięg naszych głosów i zredukowało konwersację do bardziej intymnego poziomu. Bill dał znak, że ma mi coś do powiedzenia, ale Nayda wyprzedziła go o sekundę i już jej słuchałem.
      - Chodzi o Coral - powiedziała cicho. - Jesteś pewien, że nic jej nie grozi? Nic jej nie dolegało, gdy się rozstawaliście, prawda?
      - Nie - zapewniłem. - Wydawała się zupełnie zdrowa.
      - To dziwne. Miałam wrażenie, że nie może się doczekać takiego przyjęcia.
      - Najwyraźniej sprawy, które ją zajęły, trwały dłużej niż się spodziewała.
      - A co właściwie ją zajęło? - zainteresowała się Nayda. - Gdzie się rozstaliście?
      - Tutaj, w pałacu - odparłem. - Oprowadzałem ją. Pewnym elementom chciała poświęcić więcej czasu, niż mogłem jej ofiarować. Dlatego ją zostawiłem.
      - Nie sądzę, by zapomniała o kolacji.
      - Przypuszczam, że pochłonęła ją siła oddziaływania dzieła sztuki.
      - Więc jesteś pewien, że przebywa w pałacu?
      - W tej chwili trudno powiedzieć. Jak już mówiłem, zawsze mogła wyjść.
      - To znaczy nie wiesz, gdzie teraz przebywa? Przytaknąłem.
      - Nie mam pojęcia, gdzie jest w tej chwili. Równie dobrze mogła już wrócić i właśnie się przebiera.
      - Sprawdzę po kolacji - oświadczyła. - Jeśli do tego czasu nie przyjdzie. Gdyby tak się stało, pomożesz mi ją znaleźć?
      - I tak planowałem jej poszukać - zgodziłem się. - Jeśli się wkrótce nie zjawi.
      Kiwnęła głową i zajęła się jedzeniem. Niezręczna sytuacja. Poza tym, że nie chciałem jej niepokoić, nie mogłem przecież wyjawić prawdy. Byłoby jasne, że jej siostra jest w rzeczywistości nieślubną córką Oberona. Uprzedzono mnie, bym nie mówił niczego, co mogłoby pogorszyć stosunki między Amberem i Begmą. Nie mogłem więc przyznać córce premiera Begmy, że prawdą jest plotka o romansie jej matki ze zmarłym królem Amberu. Może u nich było to tajemnicą poliszynela i nikt się tym nie przejmował. A może nie. Wolałem nie prosić Randoma o radę. Przede wszystkim był bardzo zajęty w Kashfie, ale głównie dlatego, że zacząłby wypytywać o moje plany i problemy. Nie chciałem go okłamywać, a prawda ściągnęłaby same kłopoty. Taka rozmowa mogła doprowadzić do zakazu ataku na Twierdzę. Vialle była jedyną osobą, której mogłem opowiedzieć o Coral i uzyskać coś w rodzaju oficjalnego stanowiska. Niestety, w tej chwili Vialle całkowicie pochłaniały obowiązki pani domu.
      Z westchnieniem wróciłem do jedzenia.
      Bili spojrzał znacząco i pochylił się lekko w moją stronę. Ja też się pochyliłem.
      - Tak?
      - Chciałem ci opowiedzieć o kilku sprawach - zaczął. - Chociaż miałem nadzieję na spokojniejszą chwilę. Parsknąłem.
      - No właśnie - mówił dalej. - Nie możemy chyba liczyć na lepszą okazję. Na szczęście głos nie sięga daleko. Nie słyszałem, o czym mówiliście z Nayda. Czyli: dopóki gra muzyka, możemy rozmawiać.
      Kiwnąłem głową, przełknąłem kilka kęsów.
      - Rzecz w tym, że Begmanie nie powinni tego słyszeć. Ale ty powinieneś wiedzieć, ze względu na twoje stosunki z Lukiem i Jasrą. Jakie masz plany? Wolałbym porozmawiać kiedy indziej, ale jeśli ci się spieszy, mogę już teraz powiedzieć o zasadniczych kwestiach.
      Rzuciłem okiem na Naydę i Cade'a. Wydawali się całkowicie pochłonięci jedzeniem i chyba nie mogli nas słyszeć. Na nieszczęście, nie miałem pod ręką żadnego ochronnego zaklęcia.
      - Mów - szepnąłem, kryjąc usta kieliszkiem.
      - Przede wszystkim Random przesłał mi do przejrzenia cały stos papierów. To szkic traktatu, w którym Amber przyznaje Kashfie klauzulę najwyższego uprzywilejowania, taką samą jak Begmie. Czyli na pewno zostaną dopuszczeni do Złotego Kręgu.
      - Rozumiem - mruknąłem. - Nie jest to zupełne zaskoczenie. Ale dobrze wiedzieć, co się dzieje. Kiwnął głową.
      - To jeszcze nie wszystko - dodał.
      W tej właśnie chwili muzycy ucichli i znowu mogłem słyszeć głosy biesiadników. Zerknąłem na prawo - lokaj zaniósł właśnie grającym tacę z jedzeniem i wino. Odłożyli instrumenty i szykowali się do przerwy. Zapewne grali już dość długo, zanim się zjawiłem. Bez wątpienia należał im się odpoczynek.
      Bili parsknął.
      - Później - rzucił.
      - Dobrze.
      Podano niezwykłą potrawkę z owoców w przedziwnym sosie. Zaatakowałem go łyżeczką, gdy Nayda znów na mnie skinęła. Schyliłem się ku niej.
      - Może dziś wieczorem? - szepnęła.
      - O co chodzi? Obiecałem, że jej poszukam, jeśli się nie pojawi. Pokręciła głową.
      - Nie o tym mówię - oświadczyła. - Co robisz później? Znajdziesz wolną chwilę, żeby odwiedzić mnie i porozmawiać?
      - O czym?
      - Według twoich akt, miałeś ostatnio niejakie problemy z kimś, kto próbował cię zabić. Zacząłem się zastanawiać nad tymi przeklętymi aktami.
      - Są nieaktualne - stwierdziłem. - Cokolwiek w nich jest, zostało już załatwione.
      - Naprawdę? Zatem nikt już cię nie ściga?
      - Tego bym nie powiedział. Ale zmieniła się obsada głównych ról.
      - A więc nadal ktoś ma cię na celu? Przyjrzałem się jej twarzy.
      - Jesteś miłą dziewczyną, Naydo - powiedziałem. - Ale muszę spytać, co cię to obchodzi? Każdy ma swoje problemy. Ja chwilowo mam ich więcej niż zwykle. Rozwiążę je.
      - Albo zginiesz próbując?
      - Może. Mam nadzieję, że nie. Ale dlaczego cię to interesuje?
      Zerknęła na Cade'a, który wydawał się skupiony na jedzeniu.
      - Możliwe, że potrafiłabym ci pomóc.
      - W jaki sposób? Uśmiechnęła się.
      - Poprzez proces eliminacji - rzekła.
      - Naprawdę? Czy dotyczy to osoby lub osób?
      - W samej rzeczy.
      - Masz jakieś szczególne środki rozwiązywania tego typu spraw? Nadal się uśmiechała.
      - Owszem, doskonałe dla usuwania kłopotów powodowanych przez ludzi. Potrzebne są tylko ich imiona i miejsca pobytu.
      - Jakaś tajna broń?
      Podniosłem lekko głos; znowu spojrzała na Cade'a.
      - Można tak to określić - odpowiedziała.
      - Interesująca propozycja - przyznałem. - Ale wciąż nie odpowiedziałeś na moje pierwsze pytanie.
      - Mógłbyś odświeżyć mi pamięć?
      Przerwał nam lokaj, który obszedł stół, dolewając do kielichów, a potem kolejny toast. Pierwszy był za Vialle, wzniesiony przez Llewellę. Następny zaproponował Orkus, za „starożytne przymierze i tradycyjnie dobre stosunki Amberu i Begmy". Wypiłem.
      - Będą bardziej napięte - usłyszałem mruczenie Billa.
      - Stosunki?
      - Aha.
      Rzuciłem okiem na Naydę: przyglądała mi się. Najwyraźniej oczekiwała, że podejmiemy naszą szeptaną konwersację. Bili także to zauważył i odwrócił się. Wtedy jednak Cade zaczął coś mówić do Naydy. Czekając skończyłem to, co zostało na talerzu. Łyknąłem wina. Po chwili lokaj zabrał nakrycie i zaraz podał następne.
      Zerknąłem na Billa. Ten spojrzał na Cade'a i Naydę.
      - Zaczekaj na muzykę - mruknął. Kiwnąłem głową. W krótkiej chwili ciszy usłyszałem głos Drethy:
      - Czy to prawda, że duch króla Oberona ukazuje się czasami w pałacu?
      Gerard burknął coś, co brzmiało jak potwierdzenie. Znów podniósł się gwar. Umysł miałem pełniejszy od żołądka, więc zabrałem się do jedzenia. Cade, próbując zachować się dyplomatycznie, a może po prostu dla nawiązania rozmowy, zwrócił się do mnie z pytaniem, co sądzę o sytuacji w Eregnorze. I nagle drgnął gwałtownie, po czym spojrzał na Naydę. Odniosłem silne wrażenie, że właśnie kopnęła go pod stołem. I bardzo dobrze, ponieważ nie miałem pojęcia, jaka właściwie jest sytuacja w Eregnorze. Wymruczałem coś w rodzaju, że zwykle obie strony mają swoje racje, co uznałem za wystarczająco dyplomatyczną odpowiedź na każde pytanie. Gdyby rzecz była drażliwa, mógłbym skontrować niewinną uwagę na temat wcześniejszego przybycia begmańskiej delegacji. Jednak Eregnor był może tematem na dłuższą poważną dyskusję, czego Nayda wolała uniknąć, gdyż przerwałoby to naszą rozmowę. Poza tym miałem przeczucie, że Llewella mogłaby zmaterializować się nagle i kopnąć mnie pod stołem.
      I nagle uderzyła mnie pewna myśl. Czasami trochę wolno kombinuję. Oni oczywiście wiedzieli, że Random wyjechał. Z tego, co słyszałem i co powiedział Bill, nie byli zadowoleni z naszych planów co do sąsiedniego królestwa. Ich wcześniejsze przybycie miało nas w jakiś sposób postawić w niezręcznej sytuacji. Czy oznacza to, że oferta Naydy jest elementem jakiejś intrygi, związanej z ich strategią dyplomatyczną? Jeśli tak, dlaczego wybrali właśnie mnie? Marnie trafili, ponieważ moje zdanie nie ma żadnego znaczenia dla polityki zagranicznej Amberu. Czy byli tego świadomi? Z pewnością, jeżeli ich służby wywiadowcze są tak sprawne, jak sugerowała Nayda. Byłem zdziwiony i miałem ochotę zapytać Billa o jego pogląd na sytuację w Eregnorze. Ale wtedy to on mógłby mnie kopnąć pod stołem.
      Muzycy skończyli posiłek i zagrali „Greensleeves". Nayda i Bill równocześnie pochylili się w moją stronę, podnieśli głowy i spojrzeli sobie w oczy. Uśmiechnęli się.
      - Damy mają pierwszeństwo - rzekł głośno Bill. Skłoniła się.
      - Czy rozważyłeś moją propozycję? - zapytała.
      - Częściowo - odparłem. - Ale zadałem pytanie. Pamiętasz?
      - Jakie?
      - To ładnie z twojej strony, że chcesz mi wyświadczyć przysługę - powiedziałem. - Ale w takich czasach jak nasze, musisz zrozumieć, że wolę poznać cenę.
      - A jeśli powiem, że zupełnie wystarczy twoja dobra wola?
      - A jeśli wyjaśnię, że moja dobra wola nie ma większego znaczenia dla tutejszej polityki?
      Wzruszyła ramionami.
      - Niewielka cena za niewielki wysiłek. Wiedziałam o tym. Ale ze wszystkimi jesteś spokrewniony. Może nic się nie zdarzy, ale możliwe, że ktoś kiedyś zapyta cię o opinię na nasz temat. Chcę, żebyś wiedział, że masz w Begmie przyjaciół i gdyby to nastąpiło, żebyś dobrze o nas myślał.
      Studiowałem jej bardzo poważną twarz. Chodziło o coś więcej i oboje zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Tylko że ja nie wiedziałem, co nadciąga zza horyzontu, a ona wyraźnie tak.
      Wyciągnąłem rękę i grzbietem dłoni pogładziłem ją po policzku.
      - Powinienem zatem powiedzieć o was coś miłego, gdyby ktoś mnie pytał. Nic więcej. I za to wy zabijecie dla mnie, jeśli tylko wskażę kogo. Zgadza się?
      - Ujmując rzecz jednym słowem: tak - odparła.
      - Zastanawiam się, skąd wiara, że potraficie dokonać zabójstwa lepiej od nas. Mamy spore doświadczenie.
      - Mamy, jak to określiłeś, tajną broń - wyjaśniła. - Myślałam jednak, że to dla ciebie sprawa osobista, nie państwowa, że nie zechcesz mieszać w to pozostałych. Ponadto oferuję ci usługę, która nie pozostawi śladów.
      Znowu problem. Uważała, że nie ufam krewnym, czy też sugerowała, że nie powinienem? Co takiego wiedziała, o czym ja nie miałem pojęcia? A może tylko zgadywała, opierając się na historii Amberu, pełnej rodzinnych intryg? Czy też świadomie próbowała zapoczątkować konflikt pokoleń? Czy posłużyłby jakoś celom Begmy? Albo... może sądziła, że konflikt taki już trwa i proponowała, że usunie dla mnie kogoś z rodziny? Jeśli nawet, to chyba nie była tak głupia, by wierzyć, że takie zadanie zlecę komuś obcemu? Czy choćby zechcę o tym rozmawiać, dając w ten sposób Begmie dowody do ręki i zdając się na ich klęskę? Albo...
      Przestałem się zastanawiać. Byłem zadowolony, że procesy myślowe zaczęły przebiegać odpowiednio do towarzystwa, jakim są moi krewni (z obu gałęzi rodziny). Trochę trwało, zanim to opanowałem. Przyjemne uczucie.
      Zwykła odmowa wykluczy wszystkie powyższe możliwości. Ale z drugiej strony, gdybym pociągnął ją trochę za język, Nayda może się okazać cennym źródłem informacji.
      Zatem...
      - Uderzycie każdego, kogo wskażę? - spytałem. Z uwagą wpatrywała się w moją twarz.
      - Tak - oświadczyła.
      - Znów musisz mi wybaczyć - stwierdziłem. - Ale taka obietnica w zamian za coś tak niematerialnego, jak moja dobra wola, każe mi zastanowić się nad twoją szczerością.
      Poczerwieniała. Nie jestem pewien, czy był to zwykły rumieniec czy oznaka gniewu, bo odwróciła się natychmiast. Nie zmartwiłem się tym, ponieważ uważałem, że takimi sprawami rządzi rynek nabywcy.
      Wróciłem do jedzenia i zdążyłem przełknąć parę kęsów, nim do mnie wróciła.
      - Czy mam przez to rozumieć, że nie zajrzysz do mnie wieczorem? - spytała.
      - Nie mogę. Będę bardzo zajęty.
      - Wierzę, że masz wiele zajęć. Ale czy oznacza to, że wcale nie będziemy mogli porozmawiać?
      - Wszystko zależy od tego, jak rozwinie się sytuacja - odparłem. - Muszę dopilnować bardzo wielu spraw. Możliwe, że niedługo wyjadę z miasta.
      Zadrżała lekko. Chciała pewnie zapytać, dokąd się wybieram, ale zrezygnowała.
      - Jestem w niezręcznej sytuacji - stwierdziła. - Czy odrzucasz moją ofertę?
      - A czy jest ważna tylko przez dzisiejszy wieczór?
      - Nie. Ale według moich informacji, grozi ci niebezpieczeństwo. Im szybiej zaatakujesz nieprzyjaciela, tym szybciej będziesz mógł spać spokojnie.
      - Uważasz, że coś grozi mi tutaj, w Amberze? Zawahała się.
      - Nikt nigdzie nie jest bezpieczny, jeśli ma dostatecznie zdecydowanego i sprawnego przeciwnika.
      - Uważasz, że zagrożenie jest natury lokalnej? - zapytałem.
      - Prosiłam, żebyś określił swego wroga - przypomniała. - Sam najlepiej powinieneś wiedzieć.
      Wycofałem się natychmiast. Pułapka była zbyt oczywista i najwyraźniej ona też ją dostrzegła.
      - Dałaś mi wiele do myślenia - stwierdziłem i wróciłem do jedzenia.
      Po chwili zauważyłem, że Bill przygląda mi się, jakby chciał coś powiedzieć. Pokręciłem głową - ledwie dostrzegalnie, ale chyba zrozumiał.
      - Może przy śniadaniu? - usłyszałem pytanie Naydy. - Ta wyprawa, o której wspominałeś, może być okresem szczególnego zagrożenia. Lepiej zakończyć nasze sprawy, zanim wyruszysz.
      - Naydo - powiedziałem, gdy tylko przełknąłem. - Chciałbym wiedzieć, kto jest moim dobroczyńcą. Gdybym omówił to z twoim ojcem...
      - Nie! - przerwała. - On nic nie wie!
      - Dziękuję. Rozumiesz chyba moją ciekawość co do poziomu, na którym powstał ten plan.
      - Nie musisz dalej szukać - oznajmiła. - To wyłącznie mój pomysł.
      - Niektóre z twoich stwierdzeń sugerowały, że masz wyjątkowo dobre stosunki z organizacjami wywiadowczymi Begmy.
      - Nie. Zupełnie zwyczajne. To ja złożyłam ci ofertę.
      - Ale ktoś musi... zrealizować te plany.
      - Tu właśnie wkracza tajna broń.
      - Muszę dowiedzieć się czegoś więcej na jej temat.
      - Zaproponowałam ci przysługę i obiecałam całkowitą dyskrecję. Nie będę zdradzać, jakich użyję środków.
      - Jeśli to ty jesteś autorką tego planu, można by sądzić, że odniesiesz osobiste korzyści. Jakie? Co ci z tego przyjdzie?
      Odwróciła wzrok. Milczała przez długą chwilę.
      - Twoje akta - odezwała się wreszcie. - To była fascynująca lektura. Jesteś tu jednym z niewielu ludzi mniej więcej w moim wieku, a prowadziłeś takie ciekawe życie. Nie wyobrażasz sobie, jak nudne rzeczy zwykle czytuję: raporty o stanie rolnictwa, dane handlowe, studia budżetowe. Nie mam życia towarzyskiego. Zawsze jestem do dyspozycji. Każde przyjęcie, na jakim się zjawię, jest właściwie obowiązkiem służbowym w tej czy innej postaci. Czytałam twoje akta raz, drugi, trzeci... i myślałam o tobie. Chyba mnie oczarowałeś. Wiem, że brzmi to głupio, ale taka jest prawda. Kiedy zobaczyłam ostatnie raporty, zrozumiałam, że grozi ci wielkie niebezpieczeństwo, postanowiłam ci pomóc, jeśli tylko zdołam. Mam dostęp do wszelkiego rodzaju tajemnic państwowych. Jedna z nich daje mi możliwość udzielenia ci pomocy. Wykorzystanie jej poprawi twoją sytuację i nie zaszkodzi Begmie. Ale więcej nie mogę powiedzieć. To byłoby nielojalne. Zawsze chciałam cię poznać. Zazdrościłam siostrze, kiedy zabrałeś ją dzisiaj na przechadzkę. I nadal pragnę, żebyś mnie później odwiedził.
      Patrzyłem na nią bez słowa. Potem uniosłem w jej stronę kielich i łyknąłem wina.
      - Jesteś... niezwykła - powiedziałem. Nic innego nie przychodziło mi do głowy. Albo wymyśliła to na poczekaniu, albo mówiła prawdę. Jeśli to prawda, była godna współczucia. Jeśli nie, była bardzo pomysłowa i próbowała ugodzić mnie w ten cudownie wrażliwy punkt: moje ego. Zasługiwała na sympatię albo ostrożny podziw. Dlatego dodałem jeszcze:
      - Chciałbym poznać osobę, która przesyła te raporty. To być może wielki talent pisarski, marnowany na rządowej posadzie.
      Z uśmiechem wzniosła swój kielich i dotknęła mojego.
      - Pomyśl o tym.
      - Słowo daję, że nigdy o tobie nie zapomnę - obiecałem.
      Oboje zajęliśmy się jedzeniem. Przez następne pięć minut próbowałem odrobić straty. Bill uprzejmie mi nie przeszkadzał. Chyba chciał się też upewnić, że moja rozmowa z Naydą rzeczywiście dobiegła końca.
      W końcu mrugnął do minie.
      - Masz wolną chwilę? - zapytał.
      - Niestety, tak.
      - Nie będę nawet pytał, czy po drugiej stronie mówiłeś o interesach czy przyjemnościach.
      - To była przyjemność - odparłem. - Ale niezwykły interes. Nie każ mi tłumaczyć, bo stracę deser.
      - Będę się streszczał - oświadczył. - Koronacja w Kashfie odbędzie się jutro.
      - Nie marnujemy czasu, co?
      - Nie. Dżentelmen, który zasiądzie na tronie, to Arkans, diuk Shadburne. Przez długie lata zajmował odpowiedzialne stanowiska rządowe. Naprawdę wie, jak powinno się pracować, i jest luźno spokrewniony z którymś z wcześniejszych monarchów. Nie zgadzał się z ludźmi Jasry i póki byli u władzy, przebywał w swojej wiejskiej rezydencji. Ona mu nie przeszkadzała i on też jej nie przeszkadzał.
      - Rozsądny układ.
      - Co więcej, podzielał jej pogląd na sytuację w Eregnorze, z czego Begmanie doskonale zdają sobie sprawę...
      - Na czym właściwie polega ta sytuacja w Eregnorze? - przerwałem.
      - Eregnor to ich Alzacja i Lotaryngia - wyjaśnił. - Rozległy, bogaty region pomiędzy Kashfą i Begmą. Przez wieki tyle razy przechodził z rąk do rąk, że obie strony mają prawne podstawy żądać go dla siebie. Nawet mieszkańcy Eregnoru nie są zbyt pewni, kogo wybrać. Mają rodziny po obu stronach. Nie jestem przekonany, czy w ogóle się przejmują, który kraj ich wchłonie... byle tylko nie wzrosły podatki. Wydaje mi się, że żądania Begmy mają trochę mocniejsze podstawy, ale mógłbym reprezentować obie strony.
      - Teraz rządzi tam Kashfą i Arkans twierdzi, że nigdy w życiu nie odda Eregnoru?
      - Tak jest. To samo mówiła Jasra. Ale poprzedni władca... miał na imię Jaston i był wojskowym... skłaniał się ku negocjacjom. Niestety, dość nieszczęśliwie wypadł z balkonu. Myślę, że chciał poprawić stan skarbca i rozważał oddanie regionu w zamian za wypłacenie jakichś dawnych odszkodowań wojennych. Rozmowy były już dość zaawansowane.
      - I...?
      - W dokumentach, które przysłał mi Random, Am-ber uznaje Kashfę w granicach obejmujących Eregnor. Arkans nalegał, by znalazło się to w traktacie. Zwykle... sądząc po aktach, które udało mi się znaleźć w archiwach... Amber unika mieszania się w takie spory między swoimi sojusznikami. Ale Random wyraźnie się spieszy i pozwala dyktować sobie warunki.
      - Przesadza - stwierdziłem. - Chociaż trudno go winić. Zbyt dobrze pamięta Branda. Bili przytaknął.
      - Ja tylko dla niego pracuję - mruknął. - Wolę nie wyrażać własnych opinii.
      - Czy coś jeszcze powinienem wiedzieć o Arkansie?
      - Och, istnieje wiele powodów, dla których nie podoba się Begmie, ale ten jest najważniejszy. A już sądzili, że dokonuje się pewien postęp w sporze, od pokoleń będącym rozrywką obu narodów. Oni nawet prowadzili wojny o Eregnor. Z pewnością dlatego przybyli tu w takim pośpiechu. Zachowuj się odpowiednio.
      Napił się wina.
      W chwilę później Vialle powiedziała coś do Llewelli, wstała i oznajmiła, że musi dopilnować pewnej sprawy i że wkrótce wróci. Llewella także zaczęła się podnosić, ale Vialle powstrzymała ją, szepnęła coś do ucha i odeszła.
      - Ciekawe, o co chodzić? - mruknął Bili.
      - Nie wiem - odpowiedziałem. Uśmiechnął się.
      - Będziemy zgadywać?
      - Mój umysł pracuje na autopilocie - uprzedziłem.
      Nayda spojrzała na mnie z uwagą. Wzruszyłem ramionami.
      Minęło jeszcze kilka minut, sprzątnięto nakrycia i wniesiono kolejne potrawy. Czymkolwiek były, wyglądały apetycznie. Nim zdążyłem zbadać, jak smakują, któraś z dam dworu weszła na salę i zbliżyła się do mnie.
      - Lordzie Merlinie - powiedziała. - Królowa chce cię widzieć. Poderwałem się natychmiast.
      - Gdzie jest?
      - Zaprowadzę cię do niej.
      Przeprosiłem sąsiadów przy stole. Zacytowałem Vialle mówiąc, że wkrótce wrócę. Nie miałem pojęcia, czy rzeczywiście tak będzie. Dama dworu wskazała mi drogę na zewnątrz, do niewielkiego saloniku za zakrętem korytarza. Tu zostawiła mnie sam na sam z Vialle, siedzącą w niewygodnym z wyglądu fotelu o wysokim oparciu, z ciemnego drewna i skóry łączonych kutymi ćwiekami.
      Gdyby potrzebowała mięśni, wezwałaby Gerarda. Gdyby umysłu pełnego wiedzy historycznej i politycznych intryg, na moim miejscu stałaby Llewella. Domyśliłem się więc, że chodzi o magię, ponieważ w tej dziedzinie ja byłem dyżurnym ekspertem.
      Myliłem się jednak.
      - Chcę z tobą porozmawiać - zaczęła - na temat tej drobnej wojny, do której mamy właśnie przystąpić.



Strona główna     Indeks