Zelazny Roger - Znak Chaosu - Rozdział 08

      Po miłym spacerze z piękną damą, po serii interesujących rozmów w korytarzu, po spokojnej kolacji z rodziną i przyjaciółmi, wydawało się niemal właściwe, by kolejne zdarzenie było zupełnie innej natury. W każdym razie niewielka wojna jest chyba lepsza od wielkiej, pomyślałem, chociaż wolałem nie mówić tego głośno. Po chwili głębokiego namysłu sformułowałem pytanie.
      - Co się dzieje?
      - Ludzie Dalta okopali się niedaleko zachodniej granicy Ardenu - wyjaśniła. - Oddziały Juliana blokują im drogę. Benedykt wziął resztę ludzi Juliana i broń. Twierdzi, że może wykonać manewr oskrzydlający i rozbić przeciwnika. Ale nie pozwoliłam mu.
      - Nie rozumiem. Dlaczego?
      - Zginą ludzie.
      - Tak zwykle bywa na wojnie. Czasem nie ma wyboru.
      - Ale my mamy wybór... w pewnym sensie - odparła. - To coś, czego nie rozumiem. A chcę zrozumieć, zanim wydam rozkaz, w wyniku którego wielu ludzi straci życie.
      - Jaki jest ten wybór? - spytałem.
      - Przyszłam tutaj, by odpowiedzieć Julianowi na wezwanie przez Atut. Przed chwilą pod białą flagą rozmawiał z Daltem. Dalt twierdzi, że jego celem nie jest, przynajmniej w tej chwili, zniszczenie Amberu. Zauważył też, że mógłby poprowadzić kosztowny szturm, kosztowny w sensie naszych ludzi i sprzętu. Twierdzi, że woli raczej zaoszczędzić strat nam i sobie. Tak naprawdę chce, żebyśmy przekazali mu dwóch więźniów: Luke'a i Jasrę.
      - Co? - zdziwiłem się. - Gdybyśmy nawet chcieli, nie możemy oddać mu Luke'a. Nie ma go tutaj.
      - To właśnie powiedział mu Julian. Dalt był zaskoczony. Z jakichś powodów wierzył, że trzymamy Luke'a w niewoli.
      - Nie mamy obowiązku go informować. Jak rozumiem, od lat już wchodzi nam w drogę. Uważam, że Benedykt ma dla niego właściwą odpowiedź.
      - Nie prosiłam cię o radę - przypomniała.
      - Przepraszam. Ale nie lubię patrzeć, jak ktoś próbuje nam wyciąć taki numer i myśli, że może wygrać.
      - Nie może wygrać - oświadczyła Vialle. - Ale jeśli zabijemy go teraz, nie dowiemy się już niczego. Wolałabym się przekonać, o co w tym wszystkim chodzi.
      - Niech Benedykt go przyprowadzi. Znam zaklęcia, które zmuszą go do mówienia. Pokręciła głową.
      - Zbyt ryzykowne. Kiedy zaczną latać kule, któraś może go trafić. A wtedy, mimo zwycięstwa, odniesiemy porażkę.
      - Nie bardzo rozumiem, czego ode mnie oczekujesz.
      - Dalt prosił Juliana, żeby skontaktował się z nami i przekazał jego żądania. Obiecał dotrzymać zawieszenia broni, póki nie uzyska oficjalnej odpowiedzi. Julian odniósł wrażenie, że Daltowi wystarczy tylko jedno z tych dwojga.
      - Nie mam ochoty oddawać mu Jasry.
      - Ja też nie. Ale mam wielką ochotę dowiedzieć się, o co chodzi. Nie ma sensu uwalniać Jasry i pytać ją o to, ponieważ idzie o niedawne wydarzenia. Chcę wiedzieć, czy możesz skontaktować się z Rinaldem. Muszę z nim porozmawiać.
      - No więc hm... tak - przyznałem. - Mam jego Atut.
      - Użyj go.
      Wyjąłem kartę. Spojrzałem. Przeniosłem umysł w ten szczególny region czujności i wezwania. Obraz zmienił się, ożył...
      Trwał zmierzch, a Luke stał obok ogniska. Miał na sobie zielony strój, a na ramionach jasnobrązowy płaszcz spięty broszką z feniksem.
      - Merle - powiedział. - Mogę przerzucić oddział właściwie zaraz. Kiedy chcesz zaatakować...
      - Zaczekaj z tym - przerwałem. - Chodzi o coś innego.
      - Co?
      - Dalt stoi u bram, a Vialle chce z tobą porozmawiać, zanim go rozniesiemy.
      - Dalt? Tam? W Amberze?
      - Tak, tak i tak. Twierdzi, że pójdzie się bawić gdzie indziej, jeśli podarujemy mu dwie rzeczy, których pragnie najbardziej na świecie: ciebie i twoją matkę.
      - To bez sensu.
      - Owszem. Też tak sądzimy. Czy porozmawiasz o tym z królową?
      - Jasne. Przerzuć... - Zawahał się i spojrzał mi w oczy.
      Odpowiedziałem uśmiechem.
      Wyciągnął rękę. Chwyciłem ją. I nagle stanął obok mnie. Rozejrzał się, dostrzegł Vialle i bez namysłu odpiął miecz. Wręczył mi go. Podszedł do niej, przyklęknął na prawe kolano i schylił głowę.
      - Wasza wysokość - powiedział. - Przybyłem. Dotknęła go.
      - Unieś głowę - poprosiła.
      Przesunęła czułymi palcami po płaszczyznach i łukach jego twarzy.
      - Siła... - powiedziała. - I zgryzota. Więc ty jesteś Rinaldo. Sprawiłeś nam wiele smutku.
      - I odwrotnie, wasza wysokość.
      - Tak, oczywiście - westchnęła. - Krzywdy uczynione i krzywdy pomszczone sprowadzają nieszczęścia na niewinnych. Jak daleko posunie się to tym razem?
      - Ta sprawa z Daltem? - zapytał.
      - Nie. Ta sprawa z tobą.
      - Aha. Jest skończona. Poza mną. Nie będzie więcej bomb ani pułapek. Powiedziałem już o tym Merlinowi.
      - Znasz go od lat?
      - Tak.
      - Zaprzyjaźniliście się?
      - Jest jednym z powodów, dla których odwołałem wendetę.
      - Musisz mu ufać, skoro tu przybyłeś. Szanuję to - oznajmiła. - Weź go.
      Ze wskazującego palca zdjęła pierścień. Obrączka była złota, a kamień mlecznozielony. Nitki oprawy przywodziły na myśl pająka, który przed światem dnia strzeże skarbca krainy snów.
      - Wasza wysokość...
      - Noś go - powiedziała.
      - Będę - zapewnił, wsuwając pierścień na mały palec lewej ręki. - Dzięki ci.
      - Powstań. Chcę, żebyś dokładnie wiedział, co zaszło.
      Podniósł się, a ona zaczęła mu opowiadać to, co mnie przed chwilą: o przybyciu Dalta, rozmieszczeniu jego sił, jego żądaniach. A ja stałem oszołomiony implikacjami jej czynu. Właśnie wzięła Luke'a pod swoją opiekę.
      Wszyscy w Amberze znali ten pierścień. Zastanawiałem się, co powie Random. I wtedy zrozumiałem, że nie będzie żadnego przesłuchania. Biedny Bill. Naprawdę miał ochotę bronić Luke'a.
      - Tak, znam Dalta - mówił Luke. - Kiedyś łączyły nas... wspólne cele. Ale zmienił się. Kiedy widzieliśmy się ostatnim razem, próbował mnie zabić. Z początku myślałem, że zapanował nad nim czarnoksiężnik z Twierdzy.
      - A teraz?
      - Teraz po prostu nie wiem. Mam wrażenie, że ktoś trzyma go na smyczy, ale nie mam pojęcia kto.
      - Dlaczego nie czarnoksiężnik?
      - Po co miałby używać takich sposobów, kiedy miał mnie w niewoli i wypuścił parę dni temu? Mógł po prostu zostawić mnie w celi.
      - To prawda - przyznała. - Jak ma na imię ten mag?
      - Maska. Merlin wie o nim więcej ode mnie.
      - Merlinie - zwróciła się do mnie. - Kim jest ten Maska?
      - To czarownik, który odebrał Jasrze Twierdzę Czterech Światów - wyjaśniłem. - Ona z kolei odebrała ją Sharu Garrulowi, który obecnie także służy za wieszak. Maska nosi błękitną maskę i wydaje się, że czerpie energię z niezwykłej Fontanny w cytadeli. I chyba nie bardzo mnie lubi. To mniej więcej wszystko, co mogę o nim powiedzieć.
      Wolałem nie wspominać o swym planie wyruszenia tam wkrótce - z powodu zamieszania w tę sprawę Jurta - i stoczenia decydującej walki. Z tych samych przyczyn nie chciałem, by dowiedział się o tym Random. Byłem pewien, że Luke zrzucił na mnie odpowiedź, ponieważ nie wiedział, jak daleko może się posunąć.
      - To niewiele wyjaśnia - stwierdziła. - W kwestii zamiarów Dalta.
      - Może nie być żadnego związku - zauważyłem. - Jak rozumiem, Dalt jest najemnikiem i ich współpraca mogła być tylko chwilowa. Teraz wynajął go może ktoś inny albo załatwia własne sprawy.
      - Nie bardzo rozumiem, dlaczego jesteśmy mu tak potrzebni, że próbuje takich drastycznych metod - wtrącił Luke. - Ale mam z nim rachunki do wyrównania i chętnie połączę interesy z przyjemnością.
      - Co masz na myśli? - zapytała.
      - Przypuszczam, że jest jakiś sposób, bym dostał się tam możliwie szybko - odparł.
      - Zawsze można cię przeatutować do Juliana - wtrąciłem. - Ale co zamierzasz zrobić, Luke?
      - Chcę porozmawiać z Daltem.
      - To zbyt niebezpieczne - zauważyła Vialle. - Ponieważ on właśnie ciebie chce dostać. Luke wyszczerzył zęby.
      - Dla Dalta to też może być niebezpieczne - odparł.
      - Zaczekaj - przerwałem mu. - Jeśli planujesz coś więcej niż rozmowę, możesz zerwać zawieszenie broni. Vialle próbuje uniknąć bitwy.
      - Nie będzie żadnej bitwy. Znam Dalta od dziecka i uważam, że blefuje. Czasami to robi. Nie dysponuje taką siłą, by jeszcze raz zaryzykować szturm na Amber. Wasi ludzie wybiliby jego oddział do nogi. Jeśli chce dostać mamę i mnie, powinien mi wytłumaczyć dlaczego. A tego przecież chcemy się dowiedzieć.
      - No tak - przyznałem. - Ale...
      - Pozwólcie mi - zwrócił się do Vialle. - A znajdę sposób, żeby go stąd usunąć. Obiecuję.
      - Kusisz mnie - powiedziała. - Ale nie podoba mi się to, co mówisz o wyrównywaniu rachunków. Jak stwierdził Merlin, chcę uniknąć bitwy... z wielu powodów.
      - Obiecuję, że nie dopuszczę, by sprawy zaszły tak daleko. Potrafię wyczuć koniunkturę. Mam intuicję. Mogę zrezygnować z prowizji.
      - Merlinie...?
      - To prawda - przyznałem. - Jest najlepszym specem od marketingu na całym południowym zachodzie.
      - Obawiam się, że nie rozumiem tego pojęcia.
      - To bardzo wyspecjalizowana sztuka na Cieniu-Ziemi, gdzie obaj mieszkaliśmy. Szczerze mówiąc, używa jej właśnie wobec ciebie.
      - Sądzisz, że zdoła dokonać tego, o czym mówi?
      - Uważam, że doskonale sobie radzi w zdobywaniu tego, na czym mu zależy.
      - W samej rzeczy - wtrącił Luke. - A ponieważ wszystkim nam zależy na tym samym, przyszłość rysuje się różowo.
      - Rozumiem, co miałeś na myśli - rzekła. - Jakie niebezpieczeństwo może ci zagrozić, Rinaldo?
      - Będę tak samo bezpieczny jak tutaj, w Amberze - zapewnił.
      - Dobrze. - Uśmiechnął się. - Porozmawiam z Julianem. Możesz udać się do niego i sprawdzić, czego zdołasz się dowiedzieć od Dalta.
      - Chwileczkę - wtrąciłem. - Padał śnieg i dmucha dość paskudny wicher. Luke przybył z bardziej umiarkowanego klimatu, a ten jego płaszcz wygląda dość przewiewnie. Znajdę mu cieplejszy. Mam jeden gruby i ciężki, jeśli tylko będzie na niego pasował.
      - Przynieś go - powiedziała.
      - Zaraz wracamy.
      Zacisnęła wargi, ale skinęła głową.
      Oddałem Luke'owi miecz. Przypiął go. Wiedziałem, że Vialle wie, że chcę z nim chwilę porozmawiać na osobności. A ona była z pewnością świadoma tej mojej wiedzy. I oboje wiedzieliśmy, że mi ufa - co rozjaśnia mroki mej egzystencji, ale też mocno ją komplikuje.
      Po drodze do moich komnat zamierzałem poinformować Luke'a o kilku sprawach, wśród nich o bliskiej koronacji w Kashfie. Czekałem jednak, aż oddalimy się od saloniku, jako że Vialle ma niezwykle czuły słuch. To jednak dało Luke'owi przewagę i zaczął pierwszy.
      - Dziwna sytuacja - stwierdził. - Polubiłem ją, ale mam uczucie, jakby nie mówiła wszystkiego.
      - Prawdopodobnie słuszne - przyznałem. - Chyba wszyscy tacy jesteśmy.
      - Ty też?
      - Ostatnio tak. Tak się porobiło.
      - Czy wiesz o tej sprawie coś, o czym powinieneś mnie uprzedzić? Pokręciłem głową.
      - Wszystko zdarzyło się całkiem niedawno. Vialle przekazała ci wszystko, o czym sam wiem. A może ty masz przypadkiem jakieś informacje, których nie znam?
      - Żadnych. Dla mnie to też niespodzianka. Ale muszę ją zbadać.
      - Chyba tak.
      Zbliżaliśmy się do końcowego odcinka korytarza i uznałem, że powinienem go ostrzec.
      - Za chwilę będziemy u mnie - powiedziałem. - Chcę, żebyś wiedział, że jest tam twoja matka. Jest bezpieczna, ale niezbyt rozmowna.
      - Znam działanie tego zaklęcia - odparł. - Twierdziłeś, jak pamiętam, że potrafisz go usunąć. Zatem... Dochodzimy do następnego tematu. Ta przerwa opóźnia realizację ataku na Maskę i twojego brata.
      - Nie tak bardzo - stwierdziłem.
      - Nie wiemy przecież, ile czasu mi to zajmie - mówił dalej. - Przypuśćmy, że sporo. Albo przypuśćmy, że przydarzy mi się coś, co naprawdę nas zatrzyma.
      Spojrzałem na niego badawczo.
      - Na przykład co? - zapytałem.
      - Sam nie wiem. Zgaduję tylko. W porządku? Wolę się przygotować na wszelkie okoliczności. Więc jeżeli będzie trzeba odłożyć atak...
      - No dobrze. Powiedz to - rzuciłem, kiedy podeszliśmy do moich drzwi.
      - Zmierzam do tego - kontynuował - co się stanie, jeśli dotrzemy tam za późno? Powiedzmy, że przybywamy, a twój brat zdążył zakończyć rytuał, który zmienił go w piekło na wrotkach?
      Otworzyłem drzwi i przepuściłem go przodem. Wolałem nie rozważać możliwości, którą właśnie opisał. Pamiętałem opowieści ojca o spotkaniach z Brandem i starciach z tą niesamowitą mocą.
      Luke przestąpił próg. Pstryknąłem palcami i ożyło kilka lamp naftowych. Płomyki tańczyły przez moment, zanim ustabilizowały swój blask.
      Jasra stała na samym środku, trzymając na wyciągniętych ramionach moje płaszcze. Przez chwilę byłem niespokojny, jak Luke na to zareaguje.
      Stanął, przyjrzał się jej i podszedł, zapominając na chwilę o kłopotach z Jurtem. Studiował ją przez jakieś dziesięć sekund i stwierdziłem, że zaczynam czuć się nieswojo. Wreszcie zachichotał.
      - Zawsze chciała być ozdobą - stwierdził. - Ale połączenie tego z użytecznością zwykle przekraczało jej możliwości. Maska tego dokonał, choć ona pewnie nie zrozumie morału tej historii.
      Odwrócił się do mnie.
      - Nie. Zapewne przebudzi się wściekła jak osa na haju i będzie szukać guza - westchnął. I dodał: - Chyba nie trzyma tego płaszcza, o którym wspomniałeś.
      - Zaraz ci dam.
      Otworzyłem szafę i wybrałem ciemne, futrzane okrycie. Luke pogładził je palcami.
      - Manticora? - zapytał.
      - Wilk olbrzymi.
      Zawiesiłem w szafie jego płaszcz i zamknąłem drzwi. Tymczasem on włożył mój.
      - Po drodze mówiliśmy, co się stanie, jeśli nie wrócę - przypomniał.
      - Tego nie powiedziałeś - sprostowałem.
      - Może nie tymi słowami - przyznał. - Ale co za różnica, czy w grę wchodzi drobne czy poważne opóźnienie? Rzecz w tym, co robić, jeśli Jurt zakończy rytuał i zyska tę moc, której pragnie, zanim zdążymy temu przeciwdziałać. I przypuśćmy, że nie będzie mnie wtedy w pobliżu, żeby ci pomóc.
      - Sporo tych przypuszczeń - zauważyłem.
      - To właśnie różni nas od tych, którzy przegrywają. Ładny płaszcz.
      Podszedł do drzwi. Obejrzał się na mnie i na Jasrę.
      - No dobra - powiedziałem. - Przechodzisz tam, Dalt obcina ci głowę i używa jej jako piłki. Potem zjawia się wysoki na trzy metry Jurt i pierdzi ogniem. To przypuszczenia. Jak nas to różni od tych, co przegrywają?
      Wyszliśmy na korytarz. Pstryknąłem jeszcze palcami, pozostawiając Jasrę w mroku.
      - To kwestia poznania własnych możliwości - oświadczył, kiedy ryglowałem drzwi. Ruszyliśmy korytarzem.
      - Osoba, która zyskuje tego rodzaju moc, staje się podatna na ciosy zadawane poprzez źródło tej mocy - stwierdził.
      - Co to znaczy? - spytałem.
      - Dokładnie nie wiem - odparł. - Ale mocy w Twierdzy można użyć przeciwko osobie wspomaganej przez Twierdzę. Dowiedziałem się tego z notatek Sharu. Ale mama zabrała je, zanim przeczytałem do końca. Nie zobaczyłem ich nigdy więcej. Nikomu nie ufać... takie chyba było jej motto.
      Zaśmiał się bez radości.
      - Powiesz jej, że zakończyłem wendetę, że uzyskałem satysfakcję, a potem zaproponujesz cytadelę w zamian za pomoc.
      - A jeśli powie, że to za mało?
      - Do diabła! Zamień ją wtedy z powrotem w wieszak. Przecież takiego faceta można normalnie zabić. Mimo tej swojej cudownej mocy ojciec zginął ze strzałą w gardle. Śmiertelny cios pozostaje śmiertelnym ciosem. Tylko zadać go jest o wiele trudniej.
      - Naprawdę wierzysz, że to wystarczy? - spytałem. Zatrzymał się i spojrzał na mnie, marszcząc brwi.
      - Będzie się targować, ale w końcu zgodzi się, oczywiście. Zemsty na Masce pragnie tak samo, jak odzyskania tej części dawnego majątku. Ale odpowiadając na twoje pytanie: nie ufaj jej. Nieważne, co ci obieca. Zadowoli się tylko wszystkim, co miała kiedyś. Będzie dobrym sojusznikiem do zakończenia sprawy. Potem musisz pomyśleć, jak się przed nią bronić. Chyba że...
      - Chyba że co?
      - Chyba że zjawię się z prezentem, który osłodzi jej stratę.
      - Na przykład?
      - Jeszcze nie wiem. Ale nie likwiduj tego zaklęcia, dopóki nie rozstrzygnie się sprawa między mną a Daltem, Zgoda?
      Ruszył dalej.
      - Zaczekaj! - krzyknąłem za nim. - Co planujesz?
      - Nic szczególnego. Jak mówiłem królowej, zamierzam rozegrać to na wyczucie.
      - Czasami odnoszę wrażenie, że jesteś tak samo przebiegły, jak według twojej opinii Jasra.
      - Mam nadzieję, że to prawda. Ale istnieje pewna różnica. Ja jestem uczciwy.
      - Nie wiem, Luke, czy kupiłbym od ciebie używany samochód.
      - Każdy interes ze mną jest wyjątkowy - oświadczył. - A dla ciebie mam wszystko w najwyższym gatunku.
      Przyjrzałem mu się. Panował nad wyrazem twarzy.
      - Co jeszcze mogę powiedzieć? - dodał, wskazując ręką drzwi saloniku.
      - Teraz nic - odparłem i weszliśmy. Vialle odwróciła ku nam głowę. Jej twarz nie wyrażała niczego, tak jak Luke'a.
      - Rozumiem, że jesteś już właściwie odziany? - spytała. Istotnie.
      - Zatem do rzeczy. - Podniosła rękę i zobaczyłem, że trzyma Atut. - Podejdź tu, proszę.
      Luke zbliżył się, a ja za nim. Zauważyłem, że Atut przedstawia Juliana.
      - Połóż mi rękę na ramieniu - poleciła.
      - Dobrze.
      Zrobił to, a ona sięgnęła myślą, odszukała Juliana i rozmawiała chwilę. Po chwili włączył się Luke, tłumacząc, co zamierza zrobić. Usłyszałem zapewnienie Vialle, że plan zyskał jej aprobatę.
      Po chwili Luke wyciągnął rękę. Chociaż nie byłem połączony, zobaczyłem też mglistą postać Juliana. To dlatego, że przywołałem Logrusowy Wzrok i potrafiłem dostrzec takie rzeczy. Był mi potrzebny, by określić właściwy moment; nie chciałem, by Luke zniknął, zanim zdążę się ruszyć.
      Chwyciłem go za ramię i równocześnie z nim postąpiłem krok naprzód.
      - Merlinie! - usłyszałem krzyk Vialle. - Co robisz?
      - Chcę zobaczyć, co się stanie - odpowiedziałem. -
      Gdy tylko wszystko się skończy, natychmiast wracam do domu.
      Brama tęczy zatrzasnęła się za mną.
      Staliśmy w migotliwym blasku lamp naftowych, pośrodku dużego namiotu. Z zewnątrz dobiegał szum wiatru i szelest gałęzi. Julian czekał naprzeciw. Puścił dłoń Luke'a i przyglądał mu się chłodno.
      - Więc to ty jesteś zabójcą Caine'a - rzekł.
      - To ja - potwierdził Luke.
      A ja przypomniałem sobie, że Caine i Julian zawsze byli sobie szczególnie bliscy. Gdyby Julian zabił teraz Luke'a i powołał się na prawo wendety, Random pokiwałby tylko głową i przyznał mu rację. Może nawet by się uśmiechnął. Trudno powiedzieć. Na miejscu Randoma usunięcie Luke'a powitałbym westchnieniem ulgi. Szczerze mówiąc, był to jeden z powodów, dla których przybyłem wraz z nim. Przypuśćmy, że cała ta sprawa to pułapka. Nie mogłem sobie wyobrazić, by Vialle brała w tym udział, ale Julian i Benedykt łatwo mogli ją oszukać. Może nawet Dalta wcale tu nie było?
      Albo przypuśćmy, że jest... i że tak naprawdę zażądał głowy Luke'a? Przecież niedawno próbował go zabić. Musiałem uwzględnić tę możliwość, jak również to, że Julian byłby najlepszym kandydatem do współpracy w takiej intrydze. Dla dobra Amberu.
      Julian spojrzał mi w oczy. Twarz miałem równie bez wyrazu, jak jego.
      - Dobry wieczór, Merlinie - powiedział. - Czy masz odegrać jakąś rolę w tym planie?
      - Jestem obserwatorem - odparłem. - To, czy podejmę jakieś działania, zależy od rozwoju sytuacji.
      Gdzieś z zewnątrz usłyszałem warczenie piekielnego psa.
      - Bylebyś tylko nie wchodził w drogę - mruknął Julian.
      Uśmiechnąłem się.
      - Czarodzieje mają swoje sposoby, by nie zwracać uwagi.
      Przyglądał mi się przez chwilę. Z pewnością się zastanawiał, czy moje słowa wyrażają jakąś groźbę - że będę bronił Luke'a albo że go pomszczę...
      Po chwili wzruszył ramionami i odwrócił się. Podszedł do małego stolika, na którym leżała mapa przyciśnięta kamieniem i sztyletem. Skinął na Luke'a. Ja również spojrzałem.
      Była to mapa zachodniej granicy Ardenu. Julian wskazał naszą pozycję. Garnath leżała na południowo-południowy zachód od nas, Amber na południowym zachodzie.
      - Nasi żołnierze czekają tutaj - oznajmił, przesuwając palec po mapie. - A Dalta tutaj. - Wykreślił drugą linię, mniej więcej równoległą do pierwszej.
      - Co z oddziałami Benedykta? - wtrąciłem. Przyjrzał mi się, ledwie dostrzegalnie marszcząc brwi.
      - Dobrze, by Luke wiedział, że takie oddziały istnieją - stwierdził. - Ale nie powinien znać ich liczebności, pozycji ani celów. Gdyby Dalt schwytał go i przesłuchiwał, będzie miał powód do niepokoju, a żadnych informacji, by na nich oprzeć swe działania.
      - Niezły pomysł. - Luke pokiwał głową. Julian wskazał punkt mniej więcej w połowie drogi między liniami.
      - W tym miejscu się spotkaliśmy, kiedy z nim rozmawiałem - wyjaśnił. - To otwarty, płaski teren, za dnia dobrze widoczny z obu stron. Proponuję wykorzystać go na wasze spotkanie.
      - Zgoda.
      Zauważyłem, że Julian czubkami palców gładzi rękojeść leżącego przed nim sztyletu. A potem zobaczyłem, że prawa dłoń Luke'a niby przypadkiem, spoczęła na pasie, po lewej stronie, w pobliżu broni.
      Luke i Julian uśmiechnęli się do siebie równocześnie i ten uśmiech trwał o kilka sekund za długo. Luke był potężniejszy i wiedziałem, że jest szybki i silny. Za to Julian miał za sobą setki lat doświadczenia. Zastanawiałem się, jak powinienem interweniować, gdyby któryś z nich zaatakował drugiego. Wiedziałem bowiem, że spróbuję ich powstrzymać. Nagle jednak obaj opuścili ręce, jakby zawarli milczącą umowę.
      - Pozwólcie, że poczęstuję was winem - powiedział Julian.
      - Nie odmówię - odparł Luke.
      Ciekawe, czy to moja obecność powstrzymała ich od walki. Chyba nie. Miałem wrażenie, że Julian chciał po prostu wyraźnie okazać swoje uczucia, a Luke zademonstrował, że się tym nie przejmuje. Naprawdę nie wiedziałem, którego z nich powinienem obstawiać.
      Julian postawił na stoliku trzy kubki, nalał Klejnotu Bayle'a, dał znak, żebyśmy się częstowali, i zakorkował butelkę. Potem uniósł ostatni kubek i łyknął wina, zanim my zdążyliśmy je choćby powąchać - szybka demonstracja, że nie zamierza nas otruć i chce rozmawiać o sprawach poważnych.
      - Kiedy się z nim spotkałem, każdy z nas przyprowadził dwóch ludzi - oświadczył.
      - Uzbrojonych? - spytałem. Przytaknął.
      - Raczej na pokaz.
      - Byliście konno czy pieszo? - chciał wiedzieć Luke.
      - Pieszo. Równocześnie wyszliśmy z naszych linii i posuwaliśmy się w równym tempie, aż do spotkania pośrodku, kilkaset kroków od każdej ze stron.
      - Rozumiem - mruknął Luke. - Żadnych komplikacji?
      - Żadnych. Porozmawialiśmy i wróciliśmy do siebie.
      - Kiedy to było?
      - Mniej więcej o zachodzie słońca.
      - Czy robił wrażenie człowieka psychicznie zrównoważonego?
      - Moim zdaniem tak. Pewną arogancję i obraźliwe uwagi pod adresem Amberu uznaję za typowe dla Dalta.
      - To zrozumiałe - zgodził się Luke. - Więc chce mnie, mojej matki albo obojga? A jeśli nas nie dostanie, zagroził atakiem?
      - Tak.
      - Czy wspomniał, po co jesteśmy mu potrzebni?
      - Nie.
      Luke napił się wina.
      - Określił, czy chce nas żywych czy martwych? - zapytał.
      - Tak - odparł Julian. - Żywych.
      - I co o tym sądzisz?
      - Jeśli mu cię oddam, pozbędę się ciebie - stwierdził. - Jeśli napluję mu w gębę i rozbiję w bitwie, pozbędę się jego. Zyskuję w obu przypadkach.
      Jego wzrok padł na kubek z winem, który Luke trzymał w lewej ręce. Szeroko otworzył oczy. Zrozumiałem, że dopiero teraz zauważył pierścień Vialle.
      - Wygląda na to, że jednak będę musiał zabić Dalta - dokończył.
      - Pytając o sądy - kontynuował Luke - miałem na myśli to, czy twoim zdaniem Dalt naprawdę zaatakuje? Domyślasz się może, skąd przybył? Jakieś sugestie, dokąd może się udać, gdy stąd odejdzie? O ile odejdzie.
      Julian zakręcił winem w kubku.
      - Muszę przyjąć, że mówi poważnie i rzeczywiście planuje atak. Kiedy odkryliśmy jego oddział, zbliżał się od strony Begmy i Kashfy... zapewne z Eregnoru, ponieważ tam zwykle stacjonuje. Dokąd chce się udać, możesz zgadywać równie dobrze jak ja.
      Luke szybko podniósł kubek do ust - o ułamek sekundy za późno, by ukryć to, co było chyba szerokim uśmiechem. Nie, uświadomiłem sobie. Luke mógł zgadywać nie tylko równie dobrze jak inni. Mógł zgadywać o wiele lepiej. Też się napiłem, chociaż nie byłem pewien, jaką minę próbuję ukryć.
      - Możesz się tu przespać - oświadczył Julian. - Jeśli jesteś głodny, każę przynieść coś do jedzenia. Spotkacie się o świcie.
      Luke pokręcił głową.
      - Teraz - powiedział, jeszcze raz dyskretnie, lecz wyraźnie demonstrując pierścień. - Spotkamy się jak najprędzej.
      Julian przyglądał mu się przez kilka uderzeń pulsu.
      - Nie będziecie dobrze widoczni, zwłaszcza że pada śnieg - zauważył. - Drobne nieporozumienie może doprowadzić do ataku z jednej lub z drugiej strony.
      - Gdyby obaj moi towarzysze nieśli pochodnie... a jego także - zaproponował Luke. - Twoi i jego ludzie powinni nas widzieć z kilkuset metrów.
      - Możliwe - zgodził się Julian. - Dobrze. Wyślę wiadomość do ich obozu i wybiorę dwóch ludzi, którzy będą ci towarzyszyć.
      - Już postanowiłem, kogo chcę ze sobą zabrać - oświadczył Luke. - Ciebie i Merlina.
      - Ciekawy z ciebie człowiek - mruknął Julian. - Ale zgadzam się. Wolę być na miejscu, kiedy zdarzy się to, co się zdarzy.
      Odchylił klapę namiotu i przywołał oficera. Rozmawiał z nim kilka minut.
      - Chyba wiesz, co robisz, Luke? - zapytałem tymczasem.
      - Z całą pewnością.
      - Mam wrażenie, że to gra nie tylko na wyczucie - zauważyłem. - Czy są jakieś powody, dla których nie możesz mi zdradzić swojego planu?
      Przyglądał mi się przez moment.
      - Dopiero niedawno zrozumiałem, że także jestem synem Amberu - rzekł. - Poznaliśmy się i przekonaliśmy, że nazbyt jesteśmy do siebie podobni. W porządku. To dobrze. To znaczy, że możemy się dogadać. Prawda?
      Pozwoliłem sobie na zmarszczenie brwi. Nie wiedziałem, co próbuje mi przekazać.
      Lekko uścisnął mnie za ramię.
      - Nie martw się - powiedział. - Możesz mi zaufać. Zresztą w tej chwili nie masz wielkiego wyboru. Ale później może się to zmienić. Chcę, byś wtedy pamiętał, że cokolwiek się stanie, nie wolno ci się wtrącać.
      - A myślisz, że coś się stanie?
      - Czas i okoliczności nie pozwalają na snucie domysłów. Dajmy temu spokój. Pamiętaj tylko o wszystkim, co powiedziałem tego wieczoru.
      - Jak zauważyłeś, chwilowo nie mam wielkiego wyboru.
      - Proszę, żebyś pamiętał o tym później - rzucił jeszcze, gdy Julian opuścił klapę i odwrócił się do nas.
      - Trzymam cię za słowo w sprawie tego jedzenia! - zawołał do niego Luke. - A ty, Merle? Jesteś głodny?
      - Wielkie nieba, nie!- wykrzyknąłem. - Właśnie wyszedłem z oficjalnego przyjęcia.
      - Tak? - rzucił niemal zbyt obojętnie. - Z jakiej okazji?
      Roześmiałem się. Za dużo tego jak na jeden dzień. Już chciałem odpowiedzieć, że czas i okoliczności nie pozwalają na wyjaśnienia, lecz Julian znowu wyjrzał za klapę i wołał ordynansa. Miałem ochotę rzucić parę podkręconych piłek na odsłonięty kort Luke'a i sprawdzić, jaki wywołają efekt.
      - No wiesz, na cześć premiera Begmy, Orkuza, i paru jego urzędników - rzuciłem.
      Czekał, gdy ja udawałem, że wolno popijam wino. Wreszcie opuściłem kubek.
      - To wszystko - powiedziałem.
      - Daj spokój, Merlinie. O co chodziło? Ostatnio byłem z tobą stosunkowo szczery.
      - Tak?
      Przez chwilę nie wierzyłem, że uzna to za zabawne. Lecz w końcu i on się roześmiał.
      - Czasami młyny bogów mielą tak szybko, że przysypuje nas mąka - stwierdził. - Może powiedziałbyś mi to za darmo? W tej chwili nie mam niczego drobnego na wymianę. Czego on chciał?
      - Będziesz pamiętał, że do jutra to informacja poufna?
      - Dobrze. Co się stanie jutro?
      - Arkans, diuk Shadburne, zostanie koronowany w Kashfie.
      - Niech to szlag! - zaklął Luke. Spojrzał na Juliana, potem znów na mnie. - To piekielnie mądry wybór ze strony Randoma - przyznał po chwili. - Nie sądziłem, że tak prędko się włączy.
      Przez kilkanaście sekund wpatrywał się w przestrzeń.
      - Dziękuję - powiedział w końcu.
      - To pomaga czy przeszkadza? - spytałem.
      - Mnie czy Kashfie?
      - Nie rozpatruję tego tak szczegółowo.
      - I dobrze, bo sam nie wiem, jak to przyjąć. Muszę trochę pomyśleć. Przyjrzeć się z dystansu. Patrzyłem na niego. Uśmiechnął się.
      - To naprawdę ciekawe - oświadczył. - Masz coś jeszcze?
      - To wystarczy - odparłem.
      - Tak, chyba masz rację - zgodził się. - Nie chcę przeciążać systemu. Nie sądzisz, że utraciliśmy kontakt ze zwyczajnymi problemami?
      - Nie, póki się znamy.
      Julian opuścił klapę, wrócił do nas i podniósł swój kubek.
      - Za chwilę przyniosą posiłek - oznajmił.
      - Dzięki.
      - Benedykt twierdzi, że mówiłeś Randomowi, jakoby Dalt był synem Oberona.
      - Istotnie - przyznał Luke. - W dodatku przeszedł Wzorzec. Czy to jakaś różnica? Julian wzruszył ramionami.
      - Nie pierwszy raz chcę zabić krewniaka - stwierdził. - Przy okazji, jesteś chyba moim bratankiem?
      - Istotnie... wuju.
      Julian raz jeszcze zamieszał płynem w kubku.
      - No cóż... witaj w Amberze - powiedział. - Ostatniej nocy słyszałem banshee. Zastanawiam się, czy ma to jakiś związek.
      - Zmiana - wyjaśnił Luke. - Wszystko się zmienia i płaczą po tym, co zostanie utracone.
      - Śmierć. Przepowiadają śmierć, prawda?
      - Nie zawsze. Czasem ukazują się w momentach zwrotnych, dla dramatycznego efektu.
      - Szkoda - mruknął Julian. - Ale zawsze można mieć nadzieję.
      Zdawało mi się, że Luke chce coś odpowiedzieć, ale Julian odezwał się pierwszy.
      - Dobrze znałeś swojego ojca? - zapytał. Luke zesztywniał lekko.
      - Może nie tak dobrze jak inni. Sam nie wiem. Był jak handlowiec. Stale pojawiał się i odjeżdżał. Zwykle nie zostawał z nami na długo.
      Julian pokiwał głową.
      - A jaki był przed śmiercią? - spytał. Luke przyglądał się swoim dłoniom.
      - No cóż, nie był całkiem normalny, jeśli o to ci chodzi - przyznał po chwili. - Wspomniałem już o tym Merlinowi: moim zdaniem proces, który miał obdarzyć go mocą, wpłynął też na równowagę umysłu.
      - Nigdy o tym nie słyszałem. Luke wzruszył ramionami.
      - Szczegóły nie są takie ważne... liczą się efekty.
      - Więc mówisz, że przedtem nie był złym ojcem?
      - Nie wiem, do licha. Nie miałem innego, żeby ich porównać. Czemu pytasz?
      - Z ciekawości. To część jego życia, której zupełnie nie znałem.
      - A jakim był bratem?
      - Nie żyliśmy ze sobą zbyt dobrze - rzekł Julian. - Dlatego staraliśmy się nie wchodzić sobie w drogę. Ale był sprytny. I utalentowany. Miał smykałkę do sztuki. Próbowałem ustalić, co mogłeś po nim odziedziczyć.
      Luke rozłożył ręce.
      - Nie mam pojęcia.
      - Zresztą to nieważne. - Julian odstawił kubek i spojrzał w stronę wyjścia z namiotu. - Powinni już przynieść ci jedzenie.
      Ruszył w tamtą stronę. Słyszałem bębniące o brezentowy dach maleńkie kryształki lodu i warknięcia na dworze: koncert na wiatr i piekielnego psa. Przynajmniej żadnych banshee. Na razie.



Strona główna     Indeks